- Еլοδեг ሰኚхрури σጴσа
- Լαцኄз የфу е
- Мሊձօኛоχ υጳуρե
- Ωኦጷдрε լሕዪኣзо λεηኩлո
na zdj. Adam Nawojczyk i Anna Radwan "Panny z Wilka" wg Jarosława Iwaszkiewicza w reż. Agnieszki Glińskiej z Narodowego Starego Teatru w Krakowie na Kaliskich Spotkaniach Teatralnych. Pisze Tomasz Domagała na stronie niezwykłe w teatrze, gdy ogląda się spektakl po raz czwarty, a on znienacka zaskakuje. Zwłaszcza, że ma się już w takiej sytuacji jakąś opinię, coś się w nim lubi, czegoś nie. Podczas kaliskiej prezentacji Panien z Wilka poruszyły mnie niezwykle dwie sceny (na chwilę porzuciłem w sobie recenzenta). Pierwsza to rozmowa Wiktora Rubena Starszego (Adam Nawojczyk) z Kazią (Anna Radwan). Najpierw trzeba jednak naświetlić trochę jej kontekst w spektaklu. Status Rubena wydaje się tutaj nieoczywisty. Panny bowiem przejmują główną narrację opowieści, spychając głównego bohatera do narożnika. Ciągle pozostaje on ważną postacią opowieści, aczkolwiek jego status zależy od panien, które używają go do opowiedzenia swoich wersji tej samej historii. Ruben staje się więc nie tyle bohaterem, ile aktorem grającym samego siebie w przedstawieniach wilkowskich kobiet. W zależności więc od „spektaklu” raz jest statystą (Tunia), raz epizodystą (Zosia, Kazia), a dwukrotnie gra główną rolę (Julcia, Jola). Żeby nie było mu jednak zbyt łatwo, wilkowskie „reżyserki” (vide Agnieszka Glińska) dorzucają mu „konkurencję” w postaci młodszej wersji jego postaci, granej znakomicie przez Szymona Czackiego. Ruben zostaje więc w tym teatrze zdegradowany, role bowiem, które ma odegrać „rozdwojny” bohater w tych minispektaklach nie pozwalają mu tak naprawdę wyrazić siebie, swoich rozterek. Powstaje wrażenie, że nikogo w sumie w Wilko nie interesuje, dlaczego Wiktor w ogóle się pojawił, co próbuje załatwić. A to dlatego, że tytułowe panny zatrzymały się w tamtym – kluczowym dla ich losów – lecie, za co pośrednio odpowiada Ruben. Dlatego bohaterki w swoich opowieściach wciąż widzą go również w postaci sprzed lat. Czas, który jest tu – zgodnie z ideą patronki spektaklu, Virginii Woolf – głównym bohaterem spektaklu, przestał nagle płynąć. Ruben zdaje się to rozumieć, gdyż sam doznał tego uczucia w momencie straty przyjaciela, Jurka, którego kochał, nie może jednak pojąć, że to on sam zatrzymał czas w Wilko, gdy porzucił majątek, łamiąc serca i życia jego młodym długo te zawiłości fabuły Iwaszkiewicza (oraz samego spektaklu), dla klarowności własnej opowieści o tych dwóch scenach, które mi wczoraj tak zapadły w pamięć. Dialog Rubena z Kazią był wczoraj tak poruszający, gdyż między nim a najstarszą z sióstr narodziła się wreszcie przestrzeń do szczerej, autentycznej rozmowy – wyglądało to tak, jakby Kazia ulitowała się wreszcie nad Rubenem i go wysłuchała. Zauważyła w ogóle, że on tu powrócił, a nie – jak inne panny – że jedynie przyjechał i nigdy nie wyjechał. Adam Nawojczyk – jakby wypuszczając z siebie całą tę złą energię stłamszenia, programowej obstrukcji, braku reakcji na to, że prawdziwy Ruben przybył do Wilka tu i teraz, że przyjechał po lekarstwo, a nie żeby kończyć rozpoczęte opowieści – nie wytrzymuje napięcia i się rozkleja. Krakowski aktor zagrał ten epizod z życia bohatera wstrząsająco. Niezwykłym doświadczeniem było obserwowanie tego momentu, dla mnie być może szczególnym, gdyż przemknęło mi przez myśl, że czekałem na to ponad rok i trzy spektakle, żeby Ruben nie wytrzymał, żeby wyszedł poza role dla niego w tych pięciu etiudach napisane. Można powiedzieć, że w sumie sam jest sobie winien, że zasiał przed laty w Wilko burzę, którą będzie zbierał do końca swoich dni, mnie jednak zrobiło się go żal, i nie dlatego, że jestem mężczyzną, ale że jestem po prostu człowiekiem. Narracja panien, choć potrzebna i ważna, czasem bywa też… nieludzka. A przecież los pokarał już Wiktora dostatecznie. Jak pamiętamy, we wspominanej w spektaklu „Czarodziejskie górze” Manna, Hans Castorp – jawnie powinowaty Wiktora Rubena – poszedł na wojnę i prawdopodobnie poległ w walce. Iwaszkiewicz jest dużo bardziej okrutny wobec swojego bohatera: każe mu z tej wojny wrócić i żyć sceną Panien z Wilka, której nie zapomnę, jest finałowa scena w opowieści Joli. Grana zjawiskowo przez Ewę Kaim bohaterka, do tego momentu charyzmatyczna, frywolna, ironiczna – nagle się otwiera, wyrzuca z siebie gorycz i cierpienie, których źródłem jest dziwna pomyłka Wiktora Rubena. Szedł do sypialni Joli, nie wiedzieć czemu znalazłszy się jednak w pokoju Julci, został tam, żeby potem kontynuować już ten przypadkowy (?) romans. Tym samym złamał serce Joli, która w omawianej przeze mnie scenie rzuca mu to w twarz (a może tylko wyrzuca z siebie), żeby się wreszcie od tego uczucia odrzucenia i ogromnej straty (wszak szczęście było tak blisko!) – uwolnić. Ja zaś, dzięki wspaniałej szarży Ewy Kaim wreszcie odkrywam, że największą zbrodnią Rubena jest to, iż poprzez nieświadome w gruncie rzeczy wybory i gierki zatrzymał w Wilko czas. Choć ten obiektywnie dalej sobie płynął, dla panien się zatrzymał: one wciąż widzą młodego Wiktora, który nie może do Wilka wrócić, bo… nigdy z niego nie wyjechał. Wstrząsająco brzmi w tej sytuacji zapożyczony z „Fal” Virginii Woolf monolog Julci, która ma świadomość, że nie jest już młoda, ale – jesteśmy tego pewni – w lustrze co rano widzi wciąż dziewczynę zakochaną bez pamięci w młodym Wiktorze. Ruben z kolei dopiero zaczyna pojmować, co się dzieje, gdyż strata przyjaciela oraz wojna zatrzymały jego własny czas. Stacza sie więc na jego dno, mając świadomość nieskończoności grozy tej odchłani. Próbuje ratować się wizytą w Wilku, tym antyuzdrowisku, tej jednej wielkiej perwersyjnej parodii Berghof. Czeka go jednak przykra i bolesna niespodzianka: Wilko to jeszcze większa czasowa dziura, do tego taka, w której przychodzi mu grać rolę oprawcy, nie ofiary. Do tego, jak wiemy dzięki naturze teatru, statystowanie, granie epizodów, a jeśli głównych ról, to tylko na zasadach reżyserów nie jest miłe w jakimkolwiek teatrze – a co dopiero w życiu.
Staliśmy bez ruchu. Znaczy się, Chayer i Taktook stali jak sparaliżowani, a ja leżałam na głazie i również zastygłam w bezruchu. Kroki wilka słychać było coraz bliżej i głośniej, ich dźwięk mieszał się z odgłosem bicia naszych serc. W wejściu do jaskini stanęła jakaś wielka, wręcz ogromnych rozmiarów sylwetka. Przystanęła na ułamek sekundy, co jednak nie umknęło "Panny z Wilka" wg Jarosława Iwaszkiewicza Reż. Tomasz Konina Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu Premierra 21 marca p Opowiadanie Jarosława Iwaszkiewicza uchodzi całkiem słusznie za arcydzieło krótkiej prozatorskiej formy. A z arcydziełami – wiadomo to nie od wczoraj – zawsze trzeba uważać. Warto przenosić je na ekran lub scenę tylko wtedy, gdy ma się ku temu ważny powód. Andrzej Wajda miał i zrobił film niemal dorównujący pierwowzorowi. Tomasz Konina też miał. Opolski Teatr Kochanowskiego może pochwalić się jednym z najlepszych i najbardziej wyrównanych zespołów aktorskich w kraju. Takim zespołem można grać i Czechowa, i Wyspiańskiego. Iwaszkiewicza też – „Panny z Wilka” dają sześciu wykonawczyniom tytułowych ról partie nie do pogardzenia. Można sportretować w nich różne barwy kobiecości, poszukać źródeł rozczarowania, przejrzeć się w lustrze kompleksów wieku, skonfrontować sceniczne postaci z ich zawiedzionymi nadziejami. Tak dzieje się na opolskiej scenie, bowiem Judyta Paradzińska, Aleksandra Cwen, Grażyna Misiorowska, Beata Wnęk-Malec, Grażyna Kopeć i Arleta Los-Pławszewska wykorzystują zapisane w tekście szanse. Wszystkie są piękne, ale ich uroda nie mieści się w oczywistych kanonach. I wszystkie w jakiś sposób złamane, dotknięte, naznaczone. Kobiety na skraju załamania nerwowego – powiedzmy w uproszczeniu. Najciekawiej wypada Jola Paradzińskiej. Z wysiłkiem próbuje poskromić własny temperament, pod zbyt nerwowym śmiechem skrywa rozpacz. Świetna rola. Spektakl Koniny to coś więcej niż sześć kobiecych portretów splecionych w jedną opowieść. Wiktor Ruben (Andrzej Jakubczyk) przybywa do Wilka i nie poznaje tego miejsca oraz jego mieszkanek. Próbuje przywoływać w sobie dawne uczucia, na nowo zachwycić się przeszłością, odbudować w sobie i otaczających go kobietach młodość. Wszystko na nic, bo młodość minęła, Wilko nie jest już dawnym Wilkiem. W ten sposób opolskie przedstawienie staje się gorzką opowieścią o gaśnięciu ludzi i świata. I o tym, że nie da się go odwrócić – nic nie można zrobić. Konina opowiada o tym seriami zapadających w pamięć pastelowych obrazów, udowadniając, że prozę Iwaszkiewicza (a może jednak poezję…) da się przełożyć na język teatru. To bardzo dużo. Gdyby tylko Andrzej Jakubczyk, aktor przecież znakomity, nieco mniej się uśmiechał, bo właśnie tak pokazuje swój zachwyt pannami z Wilka i stosunek do własnych wspomnień. Spektakl Koniny jest pierwszą sceniczną adaptacją opowiadania, ale reżyser postanowił sięgnąć głębiej. Łączy więc „Panny z Wilka” z„Serenite” i „Przyjaciółmi” Iwaszkiewicza, dopisując tym samym dalszy ciąg losów Wiktora. Po części zabieg ten się sprawdza, bo ukazuje życie po życiu bohatera „Panien…” i sytuuje go wobec kanonów sztuki i piękna. Gorzej, gdy chodzi o efekty sceniczne, bowiem w Koninie odzywa się inscenizator operowy. Mamy więc coś w rodzaju baletu, dotąd dyskretna muzyka Radosława Wociala staje się zbyt bombastyczna i gadatliwa. Do tego jeszcze kilka monumentalnych w zamyśle, a jednak tylko pretensjonalnych. Opolskie „Panny z Wilka” dowodzą, że teatr powinien czasem bać się własnej urody. Tak czy inaczej „Panny z Wilka” to spektakl nie do zlekceważenia. Na nowo oswajamy Iwaszkiewicza. Teatr może w tym pomóc. Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL Kup licencję Tdj3L.